Tak, tak, czas tak szybko płynie, i jak „z bicza strzelił”. Klub, to jest coś więcej niż tylko herb, zarząd i zawodnicy oraz rzecz jasna – kibice. Klub bywa sposobem na życie, wizytówką miejscowości oraz miejscem spotkań „wyznawców”, jakiejś tam idei, najczęściej futbolowej właśnie. Wszystko to znaleźliśmy w Ligocie Turawskiej. Tamtejszy LZS powstał (plus-minus) 70-lat temu, ale na znakach drogowych zaznaczono położony dalej Kadłub (także turawski), a nie powołany do życia w 1948 roku piłkarski podmiot, który nas w niedzielę interesował. Oba przylądki łączy słynna na całą Polskę Turawa, gdzie wyciąga się przez rok najwięcej w regionie wędkarskich sieci kłusowniczych oraz tam, gdzie woda w lipcu barwi się na zielono-niebiesko. Zanim dotrzemy do tego kurortu, pojawi nam się wkrótce tak oto obrazek, w językach powszechnie na Opolszczyźnie znanych.

Tego, że w Ligocie dziś świętują, nie zauważy chyba tylko ślepiec. Już zaraz za znakiem widać, że coś się tam dzieje. Suma aut zaparkowanych na specjalnym parkingu oraz nietypowy dla otoczenia krajobraz musi skusić. Wjeżdżamy. Kiedy koła sadowią się pewnie na świeżej ścince ruszamy bez namysłu do głównego wejścia. Od razu widać „orgię” dla dzieciaków i stoisko z karabinami i kapiszonami. Dziwności w tym nie ma, ponieważ nie trafiliśmy na Time Square w NY City i Beyonce tu raczej nie spotkamy, choć…

Wśród tubylców dostrzegliśmy kogoś o podobnej karnacji skóry, z kumplami. Filipe Anrade Felix, to już de facto opolski chłop. Klubowy mistrz Polski z Zagłębiem Lubin na Opolszczyźnie zakotwiczył na dobre. Najpierw była Odra Opole, później LZS Piotrówka i Swornica Czarnowąsy, żona, rodzina… i zostawił Brazylię.

Jest punkt z produktami z grilla, dwa krany z napojem kibica, a nawet z nikotyną dla najbardziej potrzebujących. Tu nikt, absolutnie nikt, nie może wyjść niezadowolony! Dwa rozbite namioty, rozłożony tuż za bramką parkiet (chyba do wieczornych tańców), profesjonalne (naprawdę!) nagłośnienie oraz dziesiątki mieszkańców, po których twarzach widać, że są oddani temu LZS-owi i nie przybyli po to, żeby opchać się serwowanymi za darmo(!) pysznymi – kosztowaliśmy – iście domowymi wypiekami.

Wśród tej sielskiej w sumie, spowitej afrykańskim jakimś powietrzem atmosferze, klub nie zapomniał o swym człowieku. W tygodniu poprzedzającym jego święto, zmarł Roman Jańczyk, bramkarz LZS-u. Wśród niedzielnych uciech znalazło się miejsce i dla niego. Naprawdę, byliśmy pod ogromnym wrażeniem takiego oprawienia bardzo smutnego wydarzenia w dziejach klubu spod Turawy w atmosferę radosnej przecież fiesty.

LZS jest klubem piłkarskim, więc i tego dnia oraz przy takim „jublu” nie mogło obyć się bez kopania piłki na trawie. Działacze z Ligoty Turawskiej zaprosili więc na plac gry drużynę MKS-u Kluczbork. Mecz był towarzyski, ale jego powaga zachowana została w najmniejszym calu. Spiker odczytał składy, sędziowie wylosowali strony, szkoleniowiec miejscowych, Sławek Sieńczewski, pokazał na koszulce jakie trenerskie uprawnienia posiada, kapitan gospodarzy, niezmordowany Piotr Sobotta, poprosił arbitra o napicie się wody po 25 minutach, i zaczęli grać.

Uwaga! Płyta boiska mimo palącego od kilku dobrych dni słońca, sprawiała wrażenie jakby ktoś przed chwilą posadził na niej trawę, co zaskoczyło przede wszystkim… przyjezdny team biało-niebieskich. Obu ekipom sprzyjały też niebiosa, ponieważ lejące się od rana z nieba promienie zasłoniły lekkie chmurki, które mile przymuliły nieco kukurydziany krajobraz, a uczestnikom towarzyskich zawodów dały dwa stopnie ochłody dla uprawiania sportu. Zawodnicy obu drużyn nawadniali jednak regularnie organizmy i mimo zmęczenia, bez większych ubytków zeszli z placu boju.

Spadkowicz z 2 ligi wygrał wysoko, ale niczym nie zmącił trwającego święta. Co było dalej? To także nie jest tutaj istotne. Organizatorom należy się odrobina prywatności i absolutnie nie mieliśmy w planie aby zaglądać im w kulminacyjne części obchodów. Najważniejsze, że w Ligocie Turawskiej było perfekcyjnie fajnie i do tego bezpiecznie, za co należą się im wszystkim ogromne brawa!

(Reporter Jacek Nałęcz)